To dobrze, że coraz więcej Polaków wysuwa na plan pierwszy kwestię sposobu uprawiania polityki.

      Plakat autorstwa Jerzego Zięby – tak tak, tego samego od „Ukrytych terapii” przedstawia bardzo zwięźle to czego w naszym życiu politycznym praktycznie nie ma. Dzisiaj pomówimy o „praktyczności” weta obywatelskiego, inicjatywy obywatelskiej i obligatoryjnym referendum. Z pewnością te rozwiązania nie wyczerpują arsenału metod bezpośredniego sprawowania władzy przez naród ,o którym wspomina art. 4 naszej Konstytucji.

     Plakat musi być krótki i przemawiać bardziej obrazem niż treścią. Zajmijmy się zatem nieobecnym na nim głosowaniem elektronicznym albo - jak kto woli – e_votingiem.

     Referendum obligatoryjne ma dwie wady: najważniejszą z nich jest to, że nie jest trwale wmontowane w nasz system polityczny i to „wmontowanie” nie jest takie proste przyjmując nawet, że władza byłaby mu życzliwa. Koncepcja bazuje na znanym z dawnych czasów rokoszu. Ktoś ten rokosz musi zorganizować a nie jest to ani proste ani tanie. Aby cały naród stał się opozycją musiałby jednak stać się cud i to cud nie mały. Zdecydowanie prościej byłoby wmontować do naszego ustroju naród w roli arbitra pomiędzy interesami rządu a opozycji. Też nie powiem, że to byłoby łatwe. Najpierw musielibyśmy wyzbyć się ukochanego bolszewickiego podejścia do procesu stanowienia prawa. Tak tak, do ukochanego przez Polaków „bolszewickiego” sposobu stanowienia prawa. Wszyscy uważamy, że przepchanie ustawy większością jednego głosu jest OK. Wyższy poziom polityczny to przyjmowanie ustaw na zasadzie konsensusu pomiędzy wyraźnie wydzielonymi grupami interesów. Zatem niech tak dalej będzie: niech dalej w obrębie władzy będzie jakiś rząd i jakaś opozycja, które w wypadku pata legislacyjnego mogłyby odwołać się do szerszej bazy decyzyjnej. Nie napisałem, że powinni odwołać się do narodu, bo naród nie zawsze jest chętny zawracać sobie głowę bieżącą polityką, ale powinno się dać mu możliwość „trzymania ręki na pulsie”.

     Koncepcja głosowania elektronicznego już ma swoich zwolenników i przeciwników. Taki stan rzeczy powstaje zawsze, gdy jakąś metodę stosuje się tam, gdzie stosować się ja nie powinno. Pisałem już coś na ten temat. Wybory powinny dalej pozostać wyborami do których trzeba się osobiście pofatygować i piszę to nie tylko dlatego, że informatycy nie byliby w stanie zagwarantować pełnego bezpieczeństwa danych. To wrosło w tradycję i wiele narodów, tylko dla zachowania tradycji tę tradycyjna metodę stara się zachować.

Gdzie zatem kierować metodę głosowania elektronicznego:

1. Do uporządkowania politycznego bałaganu w komitetach wyborczych. Pozycjonowanie list wyborczych powinno odbywać się poprzez prawybory i tu nikt z zewnątrz nie miałby jakiegoś większego politycznego interesu aby wyniki tych prawyborów fałszować.

2. Do rozstrzygania sporów pomiędzy rządem a opozycją parlamentarną. No tak, tu musielibyśmy wyzbyć się naszego uwielbienia do bolszewickich metod przepychania ustaw jednym głosem i przyjąć jako zasadę, że rozwiązanie satysfakcjonujące rzad i opozycję istnieje i trzeba go poszukiwać choćby o chlebie i wodzie. Przyjęcie rozwiązania, w którym to naród zostaje arbitrem w sposób bardzo prosty wmontowuje referendum (lub minireferendum) w system polityczny. Zarówno rząd jak i opozycja mieliby prawo przeciąć pat legislacyjny odwołując się do szerszej bazy legislacyjnej. Co przez to moglibyśmy osiągnąć:

- do procesu legislacyjnego skutecznie zostałaby włączona czwarta władza (media) bo trzeba by wyjaśnić istotę sporu.

- nareszcie opozycja przestała by mieć powody do frustracji i jej potencjał mógłby być lepiej spożytkowany.

- naród zostałby wybudzony z apatii i drzemki politycznej.

 

     E-voting jest zdecydowanie tańszy i szybszy od referendum. Owszem, jeden „dzień referendalny” w roku byłby do udźwignięcia przez budżet i powinien być zarezerwowany dla spraw o większym ciężarze gatunkowym. E-voting w obszarze stanowienia prawa można uruchamiać z częstotliwością zaistniałych potrzeb bez szkody dla procesu legislacyjnego. Nie byłoby potrzeby aby zapędzać do klawiatury wszystkich a tych tych, których dane rozwiązanie dotyka i są nim zainteresowani. Byłoby sukcesem gdyby udało się 1000 krotne poszerzenie bazy decyzyjnej. Zamiast 450 posłów w konkretnych sprawach decyzję podejmowałoby – powiedzmy – 450 000 obywateli. To wystarczyłoby aby właściwie zatrudnić opozycję, media i umysły obywateli.

     O tym mówi się w Komitecie Wyborczym Wyborców Jedna Polska – ruch oddolny. A co Wy na to?